Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chmurą piorunową, a łzy, oświetlone ich blaskiem, były jak deszcz z błyskawicami.
Narzeczony przystąpił do niej, pocałował; z drżącej ręki wyjął mandolinę.
— Biedny Marattan! — wyrzekł. — Kobiety azteków mają czego płakać. Byłem raz w Kolumbji. W pewnem mieście na jakiejś ulicy dom budowano. Śród robotnic ujrzałem kobietę, noszącą kamienie murarzom. Kilkakrotnie chodziłem tamtędy, a kobieta wciąż w pocie czoła nosiła kamienie, nogi jej drżały. Nie była już młoda, upadała pod ciężarem pracy. Ta kobieta miała kiedyś w Marattanie pałac, piękniejszy, niż ten, dla którego teraz kamienie niosła; często bawiłem w jej domu, wiele wesołych chwil tam spędziłem.
Gdy w południe siedziała przy nędznym obiedzie, podszedłem do niej i zawołałem na nią. Długo poznać mnie nie mogła, wreszcie, wzruszona, płakać poczęła, aż robotnicy śmieli się z jej łez. Ofiarowałem jej pieniądze, dziękowała, przyjęła niewiele — ona, niegdyś miljonowa pani, prosiła, abym więcej posłał jej małej córce, która pozostawała w sąsiedniem miasteczku u jakichś bogatych państwa. Obiecałem, że dziewczynę odszukam. Było to ładne sześcioletnie dziecię, gdym ją widział po raz ostatni miała już lat dziewięć, teraz musi być podlotkiem. Poszedłem do domu, gdzie ją przyjęto. Na moje prośby wyszła dziewczyna — nie to piękne dziecię, którego rysy dziś mi jeszcze przed oczyma stoją — ale zwykłe stworzenie dzikie, o grubych rysach, o błędnych oczach. Nie poznała mię, choć niegdyś tyle razy mię widywała;