Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, jak wierne psy, i budzą go rżeniem, gdy czują niebezpieczeństwo.
Późnym wieczorem przez kręte drogi, dojechał Leon z myśliwcem do sawann. Nigdzie drogi, nigdzie znanego szlaku nie widać. Bujną trawą pokryta równina, gdzie tylko słychać szczekanie zbłąkanego szakala lub sitowiem obrosłe trzęsawisko, gdzie wrzeszczą czerwone flamingi, i znów puszcza, znów równina, na której znać ślady pożaru, co zniszczył życie roślinne na kilka mil dokoła. Zdaje się, ża anioł śmierci przeleciał tędy. W oddaleniu, tu i tam, widać leśnych drzew ciemne wierzchołki.
Wreszcie zapadł wieczór, okolica ściemniała. Tylko stary myśliwiec wiedział którędy idzie droga. Z oddalenia bił w oczy jakiś krwawy blask, niby tu i tam rozpalone ognie pasterzy.
— Tam jest Rios Rosas — mówił starzec — pokazując w odległości mili jakieś ognisko.
Po godzinie dojechali do tego miejsca. Zbliżając się, konie zarżały radośnie, a jeźdźcy ujrzeli trzech ludzi, którzy widocznie oddawna już na nich czekali. Szczególny, niepodobny do naśladowania świst z ust starca zaświadczył oczekującym, że jadą znajomi. Śród tych trzech ludzi był Rios.
— Co nam przynosicie?
— Łaskę przynosimy! — krzyknął Leon i, zeskakując z konia, podał Riosowi wielkie zapieczętowane pismo. — Czytaj i raduj się!
Zbójca, zwróciwszy się ku światłu ognia, ze drżeniem rozdarł pieczęć, a gdy czytał, łza mu wciąż z oka