Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na polu bitwy polegną, świat bohaterami nazwie, a dziś zbójcami nazywa i prześladuje.
— Ja pójdę błagać o ciebie.
— Cóż ty masz do mnie? Kto jesteś? Dlaczego chcesz mnie oswobodzić?
— Mam do tego ważne powody. Kreole wygnali mnie z domu, żonę mi uwiedli, rodzinę mą wymordowali; w mieszkaniu mem zasiedli, sam ledwie uciec zdołałem. Córka na drodze mi zmarła, a jam ją w tym lesie pochował. A to wszystko kreole mi zrobili. Czy gdyby ci na nich iść pozwolono, miałbyś litość nad nimi?
— Nie.
— Wiedz zatem, że nie ustąpię, póki świat przeze mnie nie uwierzy, żeś zawsze z kreolami walczył przy pomocy ludzi, którym rozkazujesz. I znów pójdziemy przeciw naszym wrogom.
— Dom z głów wrażych zbuduję, jeżeli mi drogę wskażesz na plac boju.
— Dokonam tego. Przysięgam, że dokonam! Idę do Santa Cruz; po dwóch tygodniach otrzymasz przebaczenie. Gdzież się spotkamy?
— Ze mną — nigdzie. Nie przywykłem o tem mówić nikomu, bo nie przywykłem nikomu wierzyć. Jeżeli prawdę mówisz, idź do Vannos, tam w karczmie siedzieć będzie pomarszczony starzec, myśliwiec bawołów. Siwe włosy jego związane w warkocz, ręki lewej niema, po tem go poznasz. Wnet poprowadzi cię do mnie, tylko mu pistolet pokażesz. Powiem ci nadto, że gdybyś bez tych warunków chciał się od niego dowiedzieć, gdzie jestem, pierwej da się po-