Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a jednak Maciejka, jak ją nazywano na targu — inaczej nie odważyła się go tytułować. Dla niej bowiem był on zawsze paniczem, którego pamiętała dzieckiem nowonarodzonem, którego widywała na kolanach matki, potem dorastającym chłopakiem, młodzieńcem, aż go zgubiła z oczu na jakiś czas, aby potem spotkać prawie w łachmanach i przygarnąć do swojej własnej nędzy. Maciejowa go przecież karmiła; z tych dwóch, wyschniętych dziś i zawiędłych piersi, on brał pierwwszy swój pokarm, a co to za pokarm musiał być, kiedy na nim urósł taki Słoń!... Może w tem uczuciu szacunku i przywiązania dla niego było coś z egoizmu i dumy prostej kobiety, która sobie przypisywała część zasługi w wyhodowaniu takich bujnych kształtów ludzkich.
Maciejka pyszną była ze swojego podchówku. I mogła się pysznić, miała z czego. Wykarmić tak wątłe z urodzenia dziecko biednej, chudej, delikatnej jakiejś guwernantki, którą los rzucił z nad Loary aż nad Pełtew, to trafunek; bo matka Słonia była guwernantką, Francuzką, podobno nawet z dobrej rodziny. Maciejowa wiedziała o niej dużo, ale nie chciała opowiadać; na co?... ot, wstyd był i tyle...Jakiś tam młody birbant zbałamucił, uwiódł, czy nawet gorzej. Biedna Francuzka nie miała po co wracać do swoich, pozostała wśród obcych, z dzieckiem i swoją dolą smutną...
Co one się razem napłakały nad kołyską tego małego niedźwiadka!... no, ale go wychowały przecież.
Było na co patrzeć. Chłopak, jak klucha, jak Herkules się rozrastał, a matka chuchała, dmuchała,