Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia, chcąc mu koniecznie językiem dostać do brody i sapał z zadowoleniem jakiemś, jakby rozumiał wszystko i potwierdzał uszczęśliwiony.
Po takim dyalogu Słoń strącał psa z kolan, jakby miał dosyć jego karesów, i zapuszczał ręce w kieszeń, wypchaną jak śmietnik kawałkami szpagatu, ogryzków cygar niedopalonych, okruchami suchej bułki, tytuniu, zapałek, pomiętych papierów i Bóg wie, czem jeszcze.
Ze zwitka zabrudzonych gazet wyjmował jakieś ważkie, sinawe i żółtawe karteczki, przeglądał i układał, rozdzierał, czasem zwęgloną zapałką zamiast ołówka kreślił na nich jakieś znaki i zdawał się tonąć w głębokiej zadumie, która była jedynym ważniejszym i widoczniejszym objawem jego umysłowej pracy. Czasem bardzo rzadko usta uśmiechnęły się, oczy zmrużone błysnęły żywszym blaskiem i ciężka ręka przekrzywiała podarty kapelusz na ucho, jakby z wyrazem fantazyi i jakieś niezrozumiałe mruczenie niedźwiedzia, skrobanego zgrzebłem po karku, przeciskało się przez żółte i rzadkie zęby słonia. Ale najczęściej rezultat owych lustracyi i obliczeń nie musiał być pomyślnym, bo Słoń przeciągał się z głośnem ziewaniem, zwijał napowrót swoje tajemnicze archiwum, okręcał je sznurkiem, a schowawszy w przepaścistą kieszeń, wstawał i powolnym, ciężkim krokiem, z rękoma na tył splecionemi odchodził ze swojej ławki.
Za nim toczyła się tuż przy nogach zamyślona Bijoux...
Na rogu ulicy pies i człowiek zatrzymywali się. Bijoux siadała na trotuarze, jakby długiem doświad-