Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sypiał tak smacznie, że ptaki uciekały zapewne z poblizkich drzew, budzone jego chrapaniem. Nigdy go w takich razach dobry humor nie opuszczał; czasami tylko ławka wydawała mu się za twardą, wtedy przeciągnąwszy się, wstawał i szedł próbować legowiska na drugiej, mrucząc do siebie:
— Trzeba się wyprowadzić z tego mieszkania, jutroby człek kości nie pozbierał.
Z natury rozmowny aż do gadulstwa, umiał się też ochodzić bez towarzystwa, wystarczał sam sobie — i z własnych myśli śmiał się głośno, jak „zbzikowany“.
Razu pewnego zeszedłem go na taktem sam na sam z sobą; było to wieczorem, niebo iskrzyło się gwiazdami, Teodorek, rozciągnięty na kamieniu przed domem, z twarzą ku gwiazdom obróconą, leżał i zabawiał się wcale nieestetyczną rozrywką. Od czasu do czasu z wielką siłą pluł w górę i za każdem splunięciem chichocząc, powtarzał:
— A bodaj cię, nie trafiłem.
— Teodorku — zagadnąłem go nagle- co ty robisz?
Spojrzał na mnie z miną Dyogenesa w beczce, i nie zmieniając pozycyi, odrzekł:
— Pluję w gwiazdy.
—- A to dlaczego?
— Bo mi się już znudziło pluć zawsze tylko na ziemię.
Należałem i ja także go „dobrych znajomych“ Dudy. Pamiętam, kiedyś, przechodząc ulicą zamyślony, usłyszałem nagle za sobą głos:
— Panie, panie, kup pan bukiecik fijołków, będą panu cały tydzień pachniały w pokoju.