Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz przywdziały jesienny, wdowi strój żałoby...
Po nocach z wiatrem smutne jakieś głosy wyły,
Gór podnóża, jak wielkie wznosiły się groby!

Chociaż żołnierz, nie mogłem oprzéć się tęsknocie,
Co mi się tu, pod serce ciągle podkradała —
Bóg wie czemu!... dniem, nocą, po deszczu i słocie
Armia nasza do domu zwolna powracała.
Ja, z kompanią bocznemi wysłany drogami,
Musiałem się gdzieś błąkać między wąwozami.

Raz pod noc, gdy nas wicher porządnie wysmagał,
Stanęliśmy wśród wioski, każdy nieba błagał,
Aby mógł jak najrychléj spocząć u ogniska.
Wioska była rozległa, w dole po kamieniach
Potok się rzucał, w górze ruiny zamczyska
Sterczały, jakby upiór, skryty w nocy cieniach.

Dano mi gdzieś kwaterę pod lasem; „u wdowy“,
Jak powiadali ludzie. Moja gospodyni
Powitała mnie w domu pochyleniem głowy,
Lecz smutno, zimno, ot, jak zwykle czyni
Ten, co musi brać gościa pod dach mimo woli...
Czujesz, jak ta gościna oboje was boli.

W domku, zda się — nie było żywéj duszy prawie
Oprócz starej i wnuka; chłopiec ośmiolatek,