Strona:Marya Weryho-Las.pdf/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Malec tymczasem popędził w tę samą stronę, w którą rano niósł choinę.
— Zobaczę — powiada — co tam z moją choiną robić będą.
W oknach kamienicy coraz więcej pokazywało się światła, coraz było widniej, ale Staś nie mógł nic dojrzeć, okna były za wysoko dla niego.
Nareszcie zbliżył się do znajomego parterowego domku, gdzie zostawił choinę. Widzi, że i tu bardzo jasno w oknie.
Wdrapał się na mur, uczepił o blaszaną ramę okna i patrzy:
Co tu pyszności! Choina jego stała pośrodku, ale nie była podobna do choiny w lesie: pełno było na niej światełek, pełno złotych papierków i orzeszków. Jakieś nici srebrne zwieszały się, jeszcze coś i jeszcze... czyż można wszystko wyliczyć?
W koło biegały dzieci bardzo ładnie ubrane. Każde z nich miało po kilka zabawek w ręku.
— Żebym to ja miał choć jedną! żeby tego konia, albo wózek, choćby tego koguta!... lalkę, tobym Baśce oddał.
Tak mówił Staś do siebie.
— A jak one się bawią i tańcują!
Patrzy się Staś i dziwi się.
A mróz mu nóżęta szczypie, palców w rączynie poruszyć nie może, bo go bolą bardzo. Zimno okrutnie, ale żal mu odejść.