Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie minął kwadrans, a przeszedłem już dobrą milę w kierunku grupy obłoków w towarzystwie miljonów ludzi. Większa ich część próbowała latać, ale bezskutecznie; dlatego też postanowiliśmy narazie iść piechotą, a później dopiero nabrać praktyki w lataniu.
Spotykaliśmy po drodze tłumy ludzi, idących zpowrotem. Niektórzy z pośród nich mieli z całego ekwipunku tylko harfy; inni — tylko brewjarze; trzeci — nic zgoła. Wszyscy wyglądali na niezadowolonych; pewien młody chłopak zostawił sobie tylko aureolę, którą niósł w ręku; nagle wyciągnął ją do mnie ze słowami:
— Może mi pan ją przez chwilkę potrzyma?
I natychmiast znikł w tłumie. Poszedłem dalej. Jakaś kobieta poprosiła mnie, żebym jej potrzymał gałązkę palmową, a potem znikła. Pewna dziewczyna oddała mi swą harfę i — św. Jerzy mi świadkiem — także natychmiast znikła; i tak dalej, i tak dalej, póki nie zostałem obwieszony od stóp do głów utensyljami w rodzaju wyżej wymienionych. Podszedł jeszcze jakiś uśmiechający się starowina i poprosił, żeby mu potrzymać jego rzeczy. Otarłem pot i powiedziałem dosyć uprzejmym tonem:
— Niech mi pan łaskawie wybaczy, ale jak pan sądzi — jestem człowiek czy wieszadło? W tym mniej więcej czasie zaczęły się przy drodze trafiać rowy; niewiele myśląc, niezwłocznie rzuciłem w nie mój dodatkowy ładunek. Obejrzawszy się za siebie, ujrzałem, że cały tłum, z którym szedłem, był obładowany tak samiuteńko, jak ja. Widocznie i wracający oddali swoje rzeczy na „potrzymanie“. Teraz wszyscy natych-