Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A — podchwycił rozradowany — nareszcie słyszymy od pana coś, co ma sens! Z jakiego świata pan przybył?
Tym razem, Peters, jemu się udało wprawić mnie w zakłopotanie. Patrzyłem na niego jak głupi; ale po jego oczach widziałem, żem mu się śmiertelnie naprzykrzył. On pierwszy przerwał pauzę:
— No więc, z jakiego pan jest świata?
— Tak, ze świata, powtarzam panu.
— Ze świata! — powtórzył. — Hm! Mamy tu biljony tych światów!... Następny!
Ostatnie słowo znaczyło, że mam stanąć na boku. Spełniłem to, i na moje miejsce skoczył jasnoniebieski człowiek z siedmioma głowami i jedną nogą. Poszedłem się przejść, żeby rozprostować nogi. Wówczas spostrzegłem, że miljardy ludzi, których widziałem, jak lecieli do tej samej bramy, wszyscy co do jednego byli istotami, podobnemi jak dwie krople wody do opisanego przed chwilą stworzenia. Zacząłem szukać między nimi znajomych, ale ich nie znalazłem. Przemyślałem całą historję od nowa i koniec końcem poszedłem zpowrotem, czując się dość głupio.
— No i co? — zapytał starszy urzędnik.
— Widzi pan — zacząłem tonem, pełnym uszanowania — w żaden sposób nie mogłem się domyśleć, co to za świat, z którego tu przybyłem. Być może, rozpozna go pan po tem, że jest to ten świat, który został zbawiony przez Zbawiciela.
Usłyszawszy to imię, skłonił głowę, poczem powiedział miękko:
— Liczba światów, zbawionych przez Niego, równa jest liczbie bram niebieskich; niema czło-