Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odszczepieniec zasmucił się, usłyszawszy to. Wiele wspomnień ożyło. Wolałby inny temat. Ale dyskusja się rozpoczęła, więc siedział i słuchał.
W toku dyskusji jeden z mówców, kowal, nazwiskiem Tompkins, zaczął oskarżać monarchów i lordów świata za to, iż z zimnym egoizmem bronią niezdobytych przez siebie godności. Mówił, że żaden monarcha, ani syn monarchy, żaden lord, ani syn lorda, nie powinien bez wstydu spoglądać w oblicze swego bliźniego. Powinien wstydzić się, iż zachowuje niezdobyte przez siebie tytuły, przywileje, majątki, z krzywdą innych ludzi. Wstydzić się, iż za wszelką cenę nieuczciwie włada tem wszystkiem, co ongiś krzywdą i rozbojem zostało wymuszone na ludzie każdego narodu. Powiedział:
— Gdyby znalazł się tu między nami lord, albo syn lorda, chętniebym z nim porozmawiał, starając się mu dowieść, jak brzydkiem i egoistycznem jest jego stanowisko. Starałbym się go namówić, żeby się go wyrzekł, spróbował żyć na równych prawach z innymi ludźmi, zarabiał na chleb, który je i nie dbał o szacunek, okazywany mu za jego sztuczne stanowisko, o poważanie, zaskarbione nie własnemi zasługami.
Tracy miał wrażenie, że słucha własnych wywodów, wypowiadanych w dyskusji ze swymi radykalnymi przyjaciółmi w Anglji. Było to, jakgdyby ukryty fonograf pochwycił jego słowa i przeniósł je do Ameryki, by go niemi pognębić w godzinę klęski i porażki. Każde słowo tego nieznajomego zdawało się wrzodem na sumieniu Tracy, a gdy nieznajomy ów zamilkł, Tracy czuł, iż cały stał się własnem swojem sumieniem z jednym wielkim wrzodem. Głębokie współczucie tego człowieka dla ujarzmionych i uciemiężonych miljonów Europy, które muszą znosić jarzmo garstki tych, którzy nad nimi panują — nie było niczem innem, jak tem, o co sam walczył. Współczucie i litość w głosie tego człowieka bliźniaczo przypominały mu litość i współczucie, goszczące w jego sercu i padające z jego warg ilekroć myślał o tych uciemiężonych.
Powrót do domu odbywał się w zupełnym milczeniu. Było to milczenie kojące dla uczuć Tracy. Za nic nie chciał go przerywać. Czuł się zawstydzony do szpiku kości. Powtarzał sobie:
— Jak bardzo jest to oczywiste! jak zupełnie niezbite! To nisko, podle, egoistycznie zatrzymać owe niezdobyte przez siebie zaszczyty — i — i — niech mię djabli!
— Co za idjotyzmy wyplatał ten Tompkins!
Wybuch ów pochodził od pana Barrow i był dla zdemoralizowanej duszy Tracy jak strumień orzeźwiającej wody. Były to najcenniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszał młody, wątpiący apostoł — gdyż wybieliły, jak śnieg, jego drażliwość, a to dobra usługa, jeżeli nie możesz się zdobyć na najlepszy z werdyktów — samoodpuszczenie.
— Chodźcie do mnie na fajkę, Tracy!
Tracy spodziewał się tego zaproszenia i przygotował z góry odmowę. Ale teraz przyjął je chętnie. Czy to podobna w sposób logiczny zbić rozpaczliwe słowa tego człowieka? Paliła go niecierpliwość usłyszeć, co powie Barrow. Wiedział, jak zacząć i zmusić go do mówienia: wystarczy zająć przeciwne stanowisko — to sposób niezawodny w stosunku do wszystkich ludzi.
— Co macie do zarzucenia Tompkinsowi, Barrow?
— O, przeoczenie jednego z czynników ludzkiej natury, chęć żeby inny zrobił to, czego się samemu nie chce robić...
— Czy uważacie...
— To, co uważam, bardzo jest proste. Tompkins jest kowalem; ma rodzinę; pracuje na akord; i ciężko pracuje; gadaniem nikt na chleb nie zarabia. Przypuśćmy, iż okaże się, że przez śmierć kogoś tam w Anglji Tompkins nagle staje się earlem. Pół miljona dochodu rocznie. Co wtedy?
— Hm... Zdaje mi się, że powinien się zrzec...
— Człowieku, on zagrabi to w jednej chwili!
— Naprawdę tak przypuszczacie?
— Przypuszczam? Nie, nie przypuszczam — wiem!
— Dlaczego?
— Dlaczego? bo nie jest warjat.
— Więc uważacie, że gdyby był szalony, to...
— Nie, tak nie myślę. Warjat czy nie warjat, Tompkis wyciągnąłby po to łapę. Każdy by to zrobił, każdy, kto żyw. A widziałem i umarłych, którzyby dlatego powstali z grobu. Ja pierwszy.
— To był balsam, ozdrowienie, spokój, pociecha, ukojenie!