Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A bo ja wiem? — mruknęła, bo zdawało się jej, że coś ciekawego chciał jej powiedzieć, a nie tak byle co.
— Może dębina?
Śmiał się.
— Nie a nie! Pniaki!
— A czemu pniaki?
— Bo przy pniaku trzy razy się zagrzejesz: raz przy kopaniu, drugi raz przy rąbaniu, a trzeci raz, jak włożysz do pieca! No nie?
Śmiał się, ona też się śmiała i myślała o tym, jak to sągarze umieją o swojej robocie takie rzeczy wymyślać; potem, jak przestała się śmiać, usłyszała, jak on się śmieje, i od nowa zaczęła się śmiać.
Wtedy jej się zachciało. Chciała mu powiedzieć, żeby potrzymał krowy, wtedy by poszła i przycupnęła gdzie w życie, ale wstyd ją wziął, nie mówiła nic. Dziwowała się sobie, że taki wstyd ją brał, nigdy nikomu, choćby to był sam proboszcz, nie wstydziłaby się powiedzieć, a tu teraz się wstydziła. Sylwer gadał i gadał, i śmiał się z tego, co gadał — ale ona już nic nie słuchała, bo chciało się jej mocno.
— Szedłbyś sobie już — powiedziała mu.
— Kiedy nic a nic mi się nie chce... Gryfnaś ty dziewucha, mógłbym patrzeć na ciebie bez końca-miary — znów chciał jej dotknąć, ale trąciła go łokciem.
— Idź sobie!
Ale on nie szedł i gadał dalej. Nie słyszała go już nic a nic, siedziała w kucki i zaciskała kolana, ile mogła. Siedziała tak na jednym miejscu, nie poruszała się, krowy wyżarły już wszystką trawę dokoła, szarpały łańcuch, ale ona nie popuszczała. Krowy uniosły potem łby i ślepiły się na nią, ale i wtedy nie ruszała się z miejsca. Siedziała, cała zaciśnięta, żeby tylko to się nie stało.