w rozpędzie i nie zauważając tego. Ludziom poczęły się wysnuwać z głów, brzuchów, rąk niezliczone białe nici i owijać się wokół nich jak wokół szpulek.
— Twardziocha jesteś! — krzyknął jej.
Orkiestra przestała już grać; dziewczyna chciała odejść, złapał ją za ręce.
— Gdzie idziesz? Podobasz mi się.
— A ty mnie nie.
— Nie szkodzi. Spodobam się potem.
— Takiś pewny? Jak się za ciebie zaraz wezmę, to własnej matce przestaniesz się podobać.
— Ja? Niech no który... Orkiestra!
Muzykanci usłuchali.
— Co to za kocur kręci się koło ciebie?
— Dużo ci do tego?
— Mnie, jak mnie, ale jemu. Dokształcę go, jak się nie odwali.
— Co byście nie powiedzieli, patrzcie! — dziwiła się szyderczo.
Nagle ktoś trącił go w plecy. Dziewczyna zaśmiała się.
— No, widzisz, dopraszają się do ciebie. Wiej.
— Ano, zobaczy się.
— Wiej, mówię ci. Uciekaj! — szarpnęła go za rękę. — Zakatrupią cię, uciekaj!
— Ba, a przyjdziesz?
— Uciekaj, mówię ci, uciekaj.
— A gówno. Przyjdziesz?
Orkiestra przestała nagle grać; kątem oka Sokora zobaczył, jak wodzirej chowa skrzypce do futerału.
Przed Sokorą stał tęgi drągal w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami. Pochylił się nad Sokorą i położył mu ręce na ramionach.
— Łapki, przyjacielu — łagodnie rzekł mu Sokora.
— Że co? — chichnął drągal. Wokół niego buchnął śmiech. Zdjął rękę z ramienia Sokory i za-
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/62
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.