Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Przecież musi ktoś przyjść — myślała wypatrując na wszystkie strony. — Ten istny, co weźmie, musi przyjść...”
Ale drogą nikt nie szedł.

Stał obok łóżka i podciągał portki.
— Wstawaj — powtarzał. — Wstawaj.
Zaciągnął pasek od spodni, ręce miał już wolne. Szarpnął ją za ramię, odwróciła się i ziewnęła:
— Wczas jeszcze.
Złapał ją za włosy.
— Wstawaj, mówię, wstawaj! — wrzasnął. Puścił jej włosy ze wstrętem. — Przez to leganie masz ten kołtun, nie przez co innego!
Zapiszczała chrypliwie, stęknęła, a kiedy odszedł parę kroków, plunęła za nim.
— Idź ty, już idź! Daj mi spokój! Daj mi spokój!
Stał przy zamarzniętej szybie i wychuchiwał okienko. Potem przyłożył do niego oko.
— Słyszysz? — wrzeszczała coraz głośniej. — Wynoś się! Idź! Ja już nie mogę! Bóg mnie karze za twoje grzechy... Kołtun na mojej głowie, dzieci pomarły, wszystko się wali... Ten dach niedługo na głowę ci się zwali, nie będziesz wiedział, kiedy... Przez ciebie! A to... tyś zrobił! nie ja...
Przyskoczył do niej, walnął ją w głowę, aż trzasnęło łóżko.
— Wydać mnie chcesz? Chłopa swojego rodzonego wydać? Ale ja nie dam się... Nie zrobisz tego, suko ty! I pamiętaj, że ty też byłaś przy tym... ty też! Ale nie wydasz... Przedtem cię zaduszę... Zaduszę...
Ukląkł na pierzynie i z wyciągniętymi rękami czołgał się ku niej. Wrzeszcząc umykała z głową.
— Jak mnie zadusisz... będę tu przychodzić...