Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdziemy do Kozielskich — wytłumaczyła kocicy. — Wielkie bambry, będziesz do dzieci chodziła na kapinkę mleka. — Weszła do sieni, długo macała w ciemności, aż potrąciła jakieś wiadro. Uchyliły się drzwi od kuchni.
— To ja, Jaroszka — powiedziała. Szybko nakryła koszyk chustą. — Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... Wcześnie coś wstajecie — powiedziała młoda Kozielska.
Zmartwiła się trochę, że właśnie młodą zastała, z młodymi to rozmaicie...
— Ano, tak to, widzisz — wytłumaczyła. — Stary człowiek nigdy nie dośpi tak, jak młody. — Patrzyła, jak młoda wyżyma szmatkę do cedzenia mleka. — Krowy, widzę, dobrze ci się doją?
— Toć, Bogu dzięki — powiedziała młoda. — Narzekać nie mogę.
Obiema rękami podniosła garnek z mlekiem, szybko wstawiła go do szafki. Jaka to za dziewuchę ta Staśka Piekutów, teraz Kozielska, była: gadała i gadała, śliwkę do gęby wzięła, a i to dalej gadała, rzetelna była dziewucha. A teraz to mleko czym prędzej chowa, ledwie się odezwie. Już ją Kozielskie na swoje przerobili!
— Tak sobie żyjesz, żyjesz — powiedziała. Nie wiedziała, jak do niej przemówić, żeby kocięta wzięła. Tyle mleka u niej z jednego udoju jest, dobrze by miały się kocięta.
— Ano tak to — mruknęła młoda. Zestawiła z paleniska garnek z polewką, położyła na to miejsce fajerki. — Tak to jakoś...
— A dziecka? — dopytywała się stara. — Z Jadwiśką wszystko dobrze?
— Dobrze.
Milczały obie, stara zastanawiała się, co by jeszcze powiedzieć. Nie miała już co.