Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc się o wiadra i beczki, poleciała ku tylnym drzwiom, trzasnęła nimi mocno, poleciała w ogród. Zatrzymała się przy samym płocie. Stała trochę dysząc, potem wlazła na najbliższe wiśniowe drzewo. Jak to we żniwa, wszystkie prawie wiśnie były dojrzałe, słodkie. Szarpała je całymi garściami, pakowała do ust, wypluwała potem liście i pestki. Naraz przestała, przycisnęła się do drzewa. Słychać było czyjeś kroki; potem, kiedy ucichły, dojrzała, że ktoś stoi pod drzewem.
— Idź — krzyknęła. — Idź!
— Czemu mam iść — zapytał ten z dołu. — Przyszedłem do ciebie, dokąd mam iść?
— Idź — krzyknęła znów, ale on się nie ruszał. Zastanowiła się.
— Idź... choć pod tamto drzewo.
— No — powiedział i odszedł parę kroków. — Ale po co?
— Bo tak mi się chce! — krzyknęła i zrobiło się jej wesoło. Próbowała mu się przyjrzeć. Był wysoki, tykowaty, jakby obstrugany z góry.
— Gdzie ty masz ręce? — zawołała nagle w wielkim zdumieniu. — Ty nie masz rąk!
— Nie mam — doszło ją z dołu. — A co?
— To babusia cię przyprowadzili?
— Babusia.
— To takich kawalirów nam przyprowadziła!
— Taki już ja gorszy?
— Nie — powiedziała prędko. — Ja aby tak... Nie o tobie. — Zamyśliła się. Potem zapytała: — A wiesz, czemu żem ci kazała pod tamto drzewo iść?
— No?
— A tak... Gorąco dzisiaj było...
Zaśmiał się i poruszył.
— Nie chodź! — wystraszyła się. — Tak aby żem ci powiedziała...