Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zleżały, pomięty, stęchlizną trącący frak, którego Bóg wie ile lat nie miał na sobie, za ciasny w ramionach i pod pachami, z wielką biedą wciągnąłem jakoś, ostrożnie i delikatnie, aby biedaka nie urazić.
Biały krawat, właściwie pożółkły i pomięty, zawiązałem mu pod szyję.
Pokój był zamieciony, łóżko posłane, w powietrzu czuć było kadzidło; na stoliku, nakrytym białą serwetą, stał krucyfiks między dwiema świecami i kwiatki Mini Lewońskiej, niby na zaimprowizowanym ołtarzyku domowym.
Chory poruszał ustami i siedział w fotelu wyczerpany, nogi miał sztywnie wyciągnięte, ręce bezwładnie zwieszone, oczy wycze-