Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie.
— Trzeba, żebyś poznał — rzekła z naciskiem.
— Uboga krewna koronowanych głów.
— Właśnie.
Syn nie wyraził swej zgody, a ona więcej nie nalegała.
Rozmawiali dalej o interesach i stosunkach swego świata. Wyliczała mu domy, gdzie miał złożyć wizyty, ludzi, których miał poznać i zaszczycać swą obecnością, urządzenia prastare, które miał utrzymywać.
On, wstrząsany nieznacznym dreszczem, tłumiąc nerwowe ziewanie, rozdrażniony brakiem tytoniu, odpowiadał monosylabami.
Znać było, że męczyło go to bezmiernie. Nareszcie wniesiono światło do gabinetu i kapelan księżny wsunął się, na codzienne wieczorne czytania nabożne.
Wówczas księżna uwolniła go łaskawie.
Gdy się sam znalazł, był blady, wyczerpany, niezdolny do dłuższych obowiązków towarzyskich.
Damy są w ogrodzie — objaśnił go sługa.
Nie poszedł do nich, ale zapaliwszy nareszcie papierosa, wyszedł na ganek i wsparty o grzbiet kamiennego lwa przy schodach, pozostał sam, ziewając bez ceremonji i narkotyzując się dymem.
W pałacu rzęsiście oświetlonym, gwarnym od służby, tylko cztery okna były szczelnie zamknięte, pajęczynami osnute, nieme.
W jednem z nich słabe tylko błyskało światełko — reszta była ciemna.
Książę Leon patrzał w tę stronę, tak zamyślony, że nie posłyszał szelestu sukni za sobą.