Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Była zupełnie trafną — a nie wychodziła od niej. Spostrzegła w tej chwili, że popełniła błąd, ale w takich razach stawała się jeszcze despotyczniejszą i wynioślejszą.
Spojrzała na syna ostro i niechętnie.
— Ja tego nie znajduję i nie o to pytałam. Przeciw Maszkowskiemu nic nie masz?
— Nic — odparł, sztywniejąc jeszcze bardziej.
— Ród wprawdzie niższy od naszego, ale kobietom często należy zstępować. Iza wychodzi z Holszy.
— Mamo, jabym tak chciała jeszcze w domu pozostać — szepnęła dziewczyna.
Matka spojrzała tylko na nią bez słowa i dalej mówiła do syna:
— Fundusz zupełnie dostateczny. Przy posagu Izy wystarczy na życie porządne. Wskutek tego daję na związek ten w swojem i twojem imieniu zezwolenie, naznaczając ślub na dzień 2-gi lutego, w Paryżu, dokąd dla wyprawy udamy się niebawem. Z powodu żałoby, uroczystość odbędzie się w najściślejszem kółku krewnych… Oto jest to pismo.
Sięgnęła po wielki herbowy arkusz i odczytała uroczyście, w wielkiej ciszy.
Nawet Iza łkać głośno nie śmiała.
Skończywszy, księżna wyrok ten wsunęła do koperty i zadzwoniła.
— Oddasz to masztelarzowi — rzekła do wchodzącego pokojowca, — z rozkazem natychmiastowego dostarczenia hrabinie Maszkowskiej w Zabużu.
Oczy Izy przeprowadziły kopertę. Złamana była, bezradna, znękana.