Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który jej się grzecznie z drogi usuwał, schodził za nią aż do bramy, tam wsiadał w pierwszą lepszą dorożkę i ginął jej z oczu. Tak regularnie codzień były te spotkania, że go znała doskonale, i wreszcie raz przy śniadaniu spytała teścia:
— Kto to jest ten gruby pan, co go widuję codzień rano na schodach? Mieszka nad nami.
— Taki z brodą? — To doktór Downar zapewne.
— Ten sławny?
— A ten.
— Tak niepocześnie wygląda!
— Rano się od żony wynosi! — ozwał się Andrzej, nie podnosząc od gazety oczu.
— A to się dobrali! — uśmiechnął się prezes.
— Poco się żenił, osieł! — mruknął Andrzej.
— Ma złą żonę? — spytała Kazia teścia, jakby nie słyszała uwagi męża.
— Jędza baba, skąpa, chciwa; cierpieć jej nie mogę. Downar sam to zacności człowiek, no i powaga naukowa, genjalny chirurg i diagnostyk. Zresztą jeden z tych rzadkich, którzy nie dla chleba i karjery, ale z powołania i zamiłowania leczą. Gdyby nie żona, byłby w nędzy, ale szczęśliwy, że ją ma, więc są bogaci, ale on osiwiał, choć ma ledwie lat czterdzieści. Trzeba, żebyście do nich poszli z wizytą, jak się raz na to zbierzecie.
— Nic pilnego! — mruknął Andrzej, wstając, i wyszedł.
— Ten się z dniem każdym robi nieznośniejszym — wybuchnął stary Sanicki. — Będę musiał się z nim na serjo rozmówić.
— Tatku, nie gniewać się! — skoczyła do niego i objęła pieszczotliwie za głowę. — Trzeba mu wybaczyć, nie wymagać nic, nie uważać na humory. Zczasem się uspokoi, musi mieć jakieś zmartwienie, a tatko wie, że mu w domu nie miło! Niechże ma spokój chociażby.
— Ale on co słowo tobie ubliża! Ja tego nie ścierpię!