Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hulanki nazabój, potem miesiące całe apatji. Losy Pożajska były tedy na czas dłuższy zabezpieczone. Mógł uspokoić hrabinę.
— Dobre masz konie, hrabio, w tym roku? — spytał.
— Dwa dobre, reszta śmiecie. Muszę wygnać trenera.
I o tem słyszał już prezes oddawna, ale trener był zawsze na miejscu.
— I ja mam nowe konie dla synowej — pochwalił się.
Hrabia jakby nie słyszał. Rozparty w fotelu, był zupełnie duchem nieobecny. Po chwili otrząsnął się, roześmiał się dziwnie i wstał.
— Mój łaskawco — przyjdę jutro, aby usłyszeć decyzję tej starej mumji na moje ultimatum. Czy Andrzeja znajdę w biurze, czy na Erywańskiej?
— Żalim jest stróżem mego syna? — odparł prezes, uśmiechem pokrywając niesmak.
Kołocki nakładał powoli rękawiczki, jakby czegoś jeszcze czekał.
— Wie pan, co mi powiedziała pani Andrzejowa? Żem kaleka! To mi się podobało! Do miłego widzenia.
I z tem wyszedł, jeszcze raz się roześmiawszy.
Wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Srebrną, do biura, gdzie pracował Andrzej.
Zastał go nad rysunkiem technicznym, zajętego bardzo poważnie; poza ścianą potężnym oddechem dyszały warsztaty, przez okno widać było podwórze i kotły.
— A, witam! Cóż cię tu sprowadza? — zdziwił się.
— Chcę zobaczyć, jak wyglądasz żonaty, i powinszować. — Wiesz ty? Musi być smaczna twoja żona, kiedy ja mam na nią apetyt.
— Hm — to jestem od ciebie wybredniejszy, bo apetytu na nią nie mam!
— Marnotrawco — pocoś ją brał zatem? Było mnie zawołać!