Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szpanowski i prezes rozrzewnili się, Andrzej, w ziemię spuściwszy oczy, satyrycznie się uśmiechał. Kazia osłupiałym wzrokiem patrzała, nic nie słysząc i nie rozumiejąc, babcia Boguska smutno kiwała głową. Nareszcie ksiądz błogosławieństwem zakończył, a Andrzej podał ramię Kazi i wyprowadził ją z presbiterjum.
Tedy ona nareszcie oprzytomniała i wysunąwszy rękę, poszła ku babci Boguskiej i dłonie jej ucałowała. Staruszka nad jej głową nakreśliła krzyż i zcicha wyszeptała ostatnie pożegnanie.
— Duszy nie zmień, dziecko, duszy nie zmień, zachowaj ją zdrową.
Andrzej, pozostawiony sam, patrzał na to z widocznym niesmakiem.
— Zaczyna się melodramat! — pomyślał. — To szczęście, że mnie nikt ze znajomych nie widzi. Głupia pozycja!
Kazia trzymała w ręku pyszny bukiet, dar prezesa, bukiet biały, ślubny. Podała go babci Boguskiej.
— Chciałabym go na grobie mamy położyć — szepnęła — ale może ojcu będzie przykro, i tym obcym nie chcę robić widowiska! Proszę go jej zanieść ode mnie.
Raz jeszcze ucałowała ręce staruszki i wróciła do Andrzeja.
— Mamy wstąpić do zakrystji! — rzekł sucho.
— Poco? — zdziwiła się.
— Ano — ojciec nie uspokoi się, aż aktu z tej ceremonji nie będzie miał w kieszeni. Musimy przy tem asystować.
Bez słowa, urażona tonem jego, poszła do zakrystji. Ojcowie już tam byli, wesoło rozmawiając z proboszczem. Akt spisano formalnie, wyraźnie, prezes dopilnował podpisów i dat i odetchnął, gdy papier urzędowy dostał do rąk.
Czuł na sobie ironiczny wzrok syna, ale teraz już o niego nie dbał. Teraz mu spieszno było do domu tylko.