Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ludzie o mnie tu prędko zapomną. Zaledwie znają — nie powrócę nigdy. Może ostatnią wiosnę wiejską widzę... Wszystko się zmienia i mnie trzeba się zmienić. Przez tę parę tygodni w mieście dusiłam się wśród murów, tęskniłam ogromnie do pól. Ja nie wiem, jak tam wyżyję. A to już i tęsknić nie będzie wolno — nie wrócę!
— A mnie odwiedzić nie myślisz, niecnoto! — smutnie uśmiechnęła się staruszka.
— Prezes kiedyś się oburzył na macochę i zaprzysiągł, że mnie tu nigdy nie puści! — odparła.
— A ojca! Przecie odwiedzisz.
— Ojciec do nas przyjedzie. On to rozumie, że tu dla mnie niema miejsca. I tak już nie wrócę do pól.
— Na pogrzeb mój przyjechać musisz. Wolno ci przecie będzie mnie do trumny ułożyć. Nikogo swojego nie mam, a blisko już mi do ziemi!
— O babciu! — żałośnie szepnęła Kazia, do kolan jej się tuląc.
I płakała długo w cichości.
A wtem na drodze turkot się rozległ, coraz bliższy.
— Po ciebie jadą! — rzekła staruszka.
Na podwórze wpadł wózek, którym Szpanowski pole objeżdżał — powoził Stacho Skowronek.
— Co się stało? — zawołała Kazia, przerażona o ojca.
— Pan mnie na gumnie złapał i kazał duchem po panienkę jechać, a sam do gości poszedł.
— Przyjechali! — Kazia spojrzała żałośnie na Boguską.
— Jutro zatem ślub. Będę w kościele, daj mi wiedzieć, na którą godzinę, żebym cię pobłogosławić mogła. Boża wola, dziecko, Boża wola, nie nasza! Wszystko ci się zmieni, tylko duszy nie zmień — pamiętaj — duszy nie zmień. Niechże cię Bóg prowadzi. — I przytuliła ją drżącą do piersi, krzyż nad głową kreśląc, i po chwili Kazia już była na drodze