Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Babcia Boguska siedziała o zmroku na swym ganeczku, który już maj ustroił zielenią i bzami, a u jej stóp siedziała Kazia na stopniu schodów, Kazia jakaś inna, przebrana modnie, uczesana modnie, i obie milczały już długą chwilę. Słowik zawodził w bzach; dziewczyna, założywszy bezczynnie ręce, patrzała zamyślona na drogę i pole; staruszka machinalnie robiła na drutach kaftanik bawełniany.
Wreszcie Kazia westchnęła głęboko:
— Żeby się to już raz skończyło! Te sześć tygodni próżnowania zdają mi się bez końca. A przytem mam taki chaos w głowie z tej Warszawy, że jestem wciąż jak w gorączce.
— A przecie to będzie twoje życie! — wtrąciła stara.
— Nie, broń Boże! Nie będę przecie życia spędzała po magazynach i pracowniach sukien ani u Toni, której drzwi się nie zamykają od wizyt.
— U was też będą wizyty, może jeszcze więcej!
Dziewczyna ruchem rozpacznym objęła głowę.
— Przywykniesz! — spokojnie rzekła babcia Boguska. Wśród tych ludzi znajdziesz miłych i sympatycznych, potem przyjaciół i zażyłe stosunki.
— Żebym tylko robotę miała. Nie wytrzymam bez pracy. Teraz, tutaj, dzień mi się rokiem wydaje! A tam oni mnie, ja ich nie rozumiem. Boję się odezwać, tak oni jacyś inni.
— Jutro przyjeżdżają panowie Saniccy?