Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wazonu. Obejrzał się, że pani niema, i ciszej dodał, by tylko Szpanowski słyszał.
— Zlitujcie się! Kata sobie chowacie!
— Ja! — Szpanowski gorzko się uśmiechnął. — Ja ani chowam, ani tu co znaczę. Wiem, co będzie, ale zmienić nie mogę, i tyle pociechy, że pewny jestem, iż nie dożyję owoców tego systemu.
Usunęli się do kominka i rozmawiali dalej półgłosem, spoglądając na młodą parę.
Lokaj tymczasem sprzątnął trofea samodzielności Zosi, a Andrzej już swobodniej zagaił rozmowę z Kazią.
— Pani zapewne zna Warszawę?
— Nie byłam tam nigdy!
— Nie może być! — zdumiał się, uszom nie wierząc
— Tak się złożyło. Chowałam się bez matki, ojciec był zawsze bardzo zajęty. Bywał w Warszawie chwilowo sam, bobym mu zawadzała tylko. Potem spędziłam kilka lat w klasztorze w Galicji. Znam Lwów i Kraków, mamy tam dalekich krewnych, a w Warszawie ani jednej znajomej osoby.
— Niewiele się pani bawiła w życiu!
— Nie. Raz tańczyłam w Lublinie na ostatki!
Przyznała się szczerze. — Ojciec nie lubi zabaw i czasu nie ma. Na zabawy trzeba mieć dużo wolnych chwil, swobodnej myśli i kółko znajomych. A tutaj nie mamy stosunków. Jest kilka domów, gdzie bywa macocha, a ja nie, gdy tu przyjeżdżają, ja ich nie widuję. Dużo jest roboty!
Coraz bardziej pochwalał Andrzej wybór ojca. Z taką żoną nie będzie miał kłopotu. Nie będzie wiedziała nawet, co znaczą wymagania.
— Więc nie lubi pani zabaw?
— Nie. To, co się tak nazywa, jest bardzo bezmyślne. Po tych tańcach byłam tydzień nieswoja i chora. Gdybym miała kiedy wolny czas, lubiłabym czytać, ciągle czytać, albo grać.
Urwała, widząc cień niechęci na jego twarzy.