Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rów na stronie. Spóźni się jeszcze o godzinę, być tam musi dziś jeszcze.
Łuny zachodu już gasły, przejrzysty, cudny zmierzch ogarniał krajobraz, po gajach zawodziły słowiki.
Smagłe policzki dziewczyny pałały ogniem, usta kurczyły się bólem, oczy były pełne łez.
Polną drużyną sprostowała odległość i wjechała na podwórze, gęsto krzewami zarosłe, pod drewniany, stary dom, stojący wśród zdziczałego sadu.
Na ganku stara kobieta siedziała samotna.
— To ty, Kaziu! — zawołała zdziwiona. — Skądże... w roboczy dzień, wieczorem. Jakżeś się uwolniła?
Dziewczyna uwiązała konia do ganku i stanęła przed nią, dysząc, jakby pieszo tu biegła.
— Wcalem się nie uwolniła. Jadę z Porębów do dworu. Zboczyłam do babci — na chwilę — po ostatnie słowo. Prezes przyjechał z synem po ostateczną decyzję.
Umilkła chwilę, połknęła może łzy.
— Czy on już naprawdę nie wróci, babciu? — szepnęła.
Staruszka potrząsła głową żałośnie.
— Oj, nie, oj, nie! — odparła głucho.
— Bo ja mu przecie złamię wiarę! — ponuro rzekła dziewczyna. — Babcia, choć nie wierzy, chroni mu przecie ten dom i szmatek ziemi... i czeka... a ja....
— Moje dziecko, nie nam się równać! Ja jego nie czekam ani dni dożywam. Ja już nie mam obowiązków, jam swoje odbyła, odcierpiała, odpracowała. Tobie trzeba swoje spełnić. Ty nie zdradzasz, ty nie łamiesz wiary; ty musisz życie przeżyć.
— Babcia wie, że gdyby nie ojciec, zniosłabym stokroć więcej jeszcze. Ale patrzeć nie mogę na jego wyrzuty i zgryzotę. Muszę zejść z oczu pani Tomkowskiej. Wiem, że to, co mnie czeka, jeszcze będzie gorsze, ale przynajmniej ojciec nie będzie codziennym świadkiem.