Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co prawda, czasem nawet warto! — uśmiechnęła się i wyszła do jadalni. Radlicz wstał także.
— Zostań! — rzekł Andrzej. — Niech cię Wolskie tu zobaczą i niech się wściekną.
— Albo jeszcze więcej rozplotą — mruknął prezes. — Dałem za dwa tysiące prezentów i co to pomogło.
— Kaziu! — zawołał Andrzej — czy Radlicz ma zostać, czy nie?
— Naturalnie zostać, jeśli chce — odpowiedziała swobodnie.
— A będę miał z kim flirtować?
— Wśród kilkunastu pań chyba znaleźć kogo nie trudno.
Radlicz został. O ósmej sakramentalnie pierwszy dzwonek się odezwał, a w półgodziny potem salon i gabinet były pełne. Nikt nie skrewił. Za wiele mówiono o młodych Sanickich ostatniemi czasy, aby ktokolwiek nie przyszedł osobiście się przekonać, co się stało.
Ale ciekawość nie miała pastwy. Andrzej nie wyglądał na desperata. Przeciwnie, był jak rzadko wesół i uprzejmy, prezes promieniał, Kazia, w bardzo ładnej eleganckiej toalecie, bawiła gości, uśmiechała się, opowiadała o chorobie macochy, wypytywała o brukowe nowinki.
Ostatnia, jak zwykle, przyszła Dąbska. Spytała z przyzwyczajenia: „niema tu Julka?“ i nie czekając odpowiedzi, wpadła do salonu, zaczęła witać na prawo i na lewo i dożeglowawszy wreszcie do wolnego fotelu, zawołała:
— Wiecie pewnie od Kazi ostatnią nowinę?
— Ode mnie?
— No, przecie to się stało nad tobą, na drugiem piętrze. — Downarowie się rozeszli.
— Et, brednie. Zaraz tu będą oboje.
— Nie będą! Ona jest u Orzelskich. To fakt!
— To było do przewidzenia! — zdecydowała tajemniczo mama Wolska.