Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I gadają ludzie, że cię widziano z żoną na mieście.
— Czy mi nie wolno?
— Ano, nie, bo nie wiedzą, co to znaczy.
— Znaczy, żem był z wizytą u teścia. Mam dość hec z ojcem i kwasów domowych. Chodź na górę, ale cię uprzedzam, że swego „Wrzosu“ nie będziesz oglądał: chyba zostaniesz na obiad.
— To zostanę, jeśli zaprosisz.
— Takeś stęskniony jej widoku! — zaśmiał się Andrzej.
— No, wolałbym więcej jak widok, ale uczę się małem zadawalniać.
Weszli do gabinetu Andrzeja, rozłożyli się wygodnie, zapalili papierosy.
— Barańska leci na ciebie! — rzekł. — Dowiaduje się, kiedy do niej przyjdziesz. Co, ładna bestja?
— Ładna, tylko ordynarna i głupia jak karp. Nie lubię takich.
— To trudno. Takiej Celiny nie łatwo znajdziesz. Było się nie żenić, miałbyś dotąd.
— Myślisz? Ja wątpię, dowiedziałem się wczoraj wielu rzeczy od Markhama. Maks już tam był od roku, tylko ja byłem ślepy. Ostatecznie powiem ci szczerze, odpadła mnie chęć zmywania jednego szału drugim, odurzania się, by zapomnieć. Żałuję swej rozpaczy, bólu, żalu dla takiej podłości i fałszu. Chcę odpocząć i zapomnieć. Zmęczony jestem.
Radlicz spojrzał nań uważnie. Wydał mu się zmieniony, zamyślony, poważny i spokojny.
— Wyglądasz na kandydata do rekolekcyj i spowiedzi — roześmiał się.
— Może znasz amatora na mieszkanie Celiny?
— Młody Goldmark je weźmie dla Klary. Co chcesz za całe urządzenie?
— Dwa tysiące, byle się pozbyć.
— Chodźmy po obiedzie do teatru, spotkamy Goldmarka.
— Dziś u nas fix! Nie mogę.