Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A nie klnij, poganinie! — upomniała żona. A jeszcze o ołtarzu mówiąc.
Podała zydelek Andrzejowi, spojrzał nań uważnie. Był cały ślicznie, artystycznie rzeźbiony.
— I to wasza robota?
— A moja. To z tych czasów, kiedy tu jeszcze pani do nas nie wstąpiła; nie było chleba, ledwiem ze szpitala wyszedł, nuda i nędza żarła. Chłopcy coś nie coś zarabiali, ale nas tyle tu kalek. Ani się najeść, ani z głodu zdechnąć, a najgorzej nuda. Ja, panie, bez roboty — trup. Chory, słaby, kaleka, takiego ludzie zdrowe popchną, podepcą i tyle. Aż tu raz Kazik mi przynosi kawałek olszyny, drugi raz kawałek, trzy ino dłutka miałem, ni warsztatu, ni żadnego narzędzia, bo wszystko szpital zjadł, ani nie myśleli, że żyw zostanę. Nie śmiem pytać chłopca, skąd masz drzewo, rozumiem, że ukradł, jak przyzna się, trzeba go będzie sprać i kazać odnieść, a tu do tego drzewa ręce mi się trzęsą. Zacząłem robić, jakby mi zdrowie i życie wróciło, tenci zydelik jest. Żona mówi, że trzeba go do kościoła dać, bo grzeszny, ale jak na niego patrzę, to mi się zda, że prędzej rękę dam sobie uciąć.
— Ręki waszej szkoda ucinać, śliczne te wasze roboty — nie rzemieślnicze!
— Jeszcze ja nie tak umiem. Matko — pokażcie panu skrzynkę.
Kobieta dobyła z kuferka mały przedmiot i przez fartuch podała go, szepcąc:
— Inoby pani nie dojrzała, bo to dla niej on to dłubie nocami. Dla pani, co nam ją Bóg dał, jako swego Anioła Stróża. To pańska żona! Oj, łaskę pan ma u Pana Jezusa, musiała panu taką żonę matka wymodlić, wypościć. Musi ją też pan miłować, miłować jako duszę. Dajże wam Boże jasną dolę i zdrowie, i dziatki piękne i jako ona złociste! Józef — opowiedz panu, jako to było z nami.
— A no, jak pan widzi, tylko ja nie miał warsztatu, ojciec prasy, Julka i teść łóżek, Wicek butów, żeby na robotę iść, i codzień „pykawy“ kwakał i kukał,