Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odejść... jak pani chce! Żeby pani była wcale nie weszła do tego domu! Teraz mi obojętne. Pani chce odejść, wyzwolić się dla kogoś, dla Radlicza może.
Zaśmiał się gorzko.
— Ja pani w niczem nie krępuję przecie. Jestem tak znękany i wyczerpany, że tak nagle zdecydować się nie mogę. I pani niech się zastanowi. Prawda, byłem bezwzględny, przepraszam.
Na twarzy jej odmalowało się wielkie zmęczenie i zawód.
— Więc ma zostać, jak było! — szepnęła głucho.
— Pani tak chciała!
— O, nie tak, nie tak! — potrząsnęła głową. — Gotowam była pracować i żyć bez miłości, ale nie w nienawiści być i żyć.
Wzdrygnęła się, podniósł oczy.
— Nienawiść czułem i ja w pani, nie starała się pani niczem mnie dla siebie zjednać.
— Owszem, starałam się panu nie zawadzać, nie narzucać swą obecnością. Byłam wzięta na gospodynię domu, spełniałam mój obowiązek.
— Tak, spełniała pani swój obowiązek, — powtórzył. — Pani jest uosobieniem chłodnego rozsądku i gospodarności, przynajmniej dla mnie. Inni inną panią znają zapewne. Na obrazie Radlicza nie gospodaruje pani podobno, ale kocha i marzy.
Żachnęła się, wstała, rzuciła na stół robotę.
— Dlaczego pan to mówi, wiedząc, że to fałsz?
— Tego nie wiem. Radlicz się wcale nie zapiera, że panią kocha, cały świat was łączy, a trudno wierzyć, żeby młody mógł żyć bez miłości. Zapewne, powie pani, że na straży stoi katechizm, ale nie bardzo wierzę w ludzkie wynalazki przeciw żywiołowym siłom.
— Gdybym pokochała, wyznałabym to przedewszystkiem panu! — odparła.
— Poco? Żeby mnie upokorzyć.