Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech też pan uważa na żonę. Młoda jest i zdrowa, ale to kwiat. Zbladła i zmarniała w mieście: trudno się aklimatyzuje widocznie.
— Jeśli kwiatem ją profesor raczy nazywać, to chyba polny. W cieplarni jej nie chowano stanowczo, a tu robi, co jej się podoba.
— Jak nic może wpaść w anemję, a potem byle co z nóg zwali!
I poszedł Downar do restauracji na obiad, i myślał o swych fachowych sprawach, o biesiadzie na Smolnej, mimochodem o żonie.
Oddawna pożycie domowe traktował jak reumatyzm zadawniony, do którego wreszcie człowiek tak nawyknie, że mu prawie nie dolega.
Do Andrzeja przyjechał Markham z Grodziska, a że konferencja fabryczna się przewlekła, został na obiad. Cenny to był współbiesiadnik, rozmowa była swobodna, a tematu, jak zwykle, dostarczali ludzie i plotki miejskie; po obiedzie zjawiło się kilka osób z rodziny i zaledwie późnym wieczorem domowi zostali sami i prezes rzekł:
— Obiecałeś Markhamowi być jutro w fabryce. Wróćże wcześnie, bo jutro nasz fiks i koniecznie być musisz.
— Jeśli znajdę tam wszystko w porządku, to wrócę.
— Żadne „jeśli“! Musisz być — i musicie temi czasy pokazać się razem w teatrze. Mam dosyć plotek i skandalów.
Kazia milczała, zajęta robotą.
— Nic nie muszę! — wybuchnął Andrzej — i nic sobie nie robię z plotek gawiedzi! I nie myślę grać komedji, bo mi za to nie płacą. Nie jestem zresztą w humorze bawienia ludzi ani wysiadywania w teatrze. Mam masę zajęcia.
— Wolisz bawić ludzi sobą: winszuję! — oburzył się prezes. — Masz siebie za bohatera, a wszyscy drwią za twemi plecami.
— Z czego? Że żona moja pozuje malarzom do obrazów? Mogą mi to w oczy powiedzieć, pewnie się nie wzruszę ani będę kruszył kopji.