Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ne suprantu! — odparła, cofając się i zamykając drzwi, ale Downarowa nie ustępowała.
— Nie udawaj, wiedźmo! Jestem żona doktora i będę się z nim widzieć.
Gwar kilku głosów słychać było w mieszkaniu, śmiechy, ożywioną rozmowę.
— Idź, zawołaj mi tu zaraz tego swego pana! — tupnęła nogą Downarowa.
Baba powtórzyła swoje: ne suprantu, a że w tej chwili Downar zawołał: Barbikie — snać to jej była nazwa — zatrzasnęła Downarowej drzwi przed nosem! Dzwoniła nadaremnie kilka razy, wreszcie zeszła i wyszukała stróża, który był wściekły, bo mu właśnie ktoś skradł miotłę:
— Czy tu ktoś jest u doktora Downara?
— Abo ja wiem! — mruknął.
— Co to za baba tam służy u niego?
— Meldowana je. Baba, zwyczajna baba.
Dodzwonić się nie można.
— A pani do onej baby ma jenteres? Ona ci nie gada po ludzku, Żmujdzinka je czy jakoś tak.
— Chcę się widzieć z doktorem.
— On ci nie przyjmuje państwa tutaj, ino czasem prosty naród. Niech pani ze swą chorobą idzie do jego szpitala.
Tu ujrzał chłopaka, wyglądającego z sutereny i zwrócił się do niego:
— Niczyja robota ino twoja, obwiesiu! Gdzie je miotła, kondlu. Tyś ino przeleciał bez bramę i już miotły niema.
— Miotła, miotła! — zaskrzeczał chłopiec. — Po djabeł mi ten ożóg. Wasza może na niej dymnęła na Łysą górę!
Stróż poskoczył do okienka, zaczęła się szermierka językowa, podwórko zaludniło się gapiami. Downarowa wyszła na ulicę.
Gdy Downar przyszedł do domu na obiad, znalazł w mieszkaniu nieład, a na środku jadalni wielki kufer, do którego żona znosiła garderobę. Lokaj i służąca pomagali jej w tem tak pilnie i ochoczo,