Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Teść przyszedł! — rzekła, wzdrygając się.
— Bomba pęknie! Zmykam. Nie myślę, żeby bito tłustego cielca na powrót marnotrawnego syna!
Prezes poszedł wprost do gabinetu syna.
— Raczyłeś przecie wrócić! — zagaił wściekły. — Może zechcesz zastanowić się i opamiętać?
Andrzej wstał i patrzał zuchwale.
— Nad czem mam się zastanawiać! Miałem interesa i nikomu, sądzę, nie jestem obowiązany się tłumaczyć z parotygodniowej nieobecności.
— Zapewne, do sądu cię nie wezmą ani do więzienia za to nie wsadzą.
— No, więzienie mam tutaj! — mruknął ponuro.
— Masz dom, obowiązki, stanowisko, opinję i jesteś żonaty! Przed tem będziesz się musiał tłumaczyć.
— Przed żoną może? — spytał szyderczo. — A ja ojcu zapowiadam, że ani myślę, ani chcę, ani będę się usprawiedliwiał. Ojciec mnie ożenił, ojciec wie, w jakich warunkach. Zastrzegam sobie swobodę i będę jej używał!
Prezes patrzał na niego oszołomiony.
— Andrzeju, czyś oszalał? Widzę, żeś niepoczytalny w tej chwili i mówić z tobą nie będę. Jak oprzytomniejesz, sam zrozumiesz, ileś głupstw popełnił. Gdzie byłeś ranny?
— Głupstwo, draśnięcie! — burknął.
— Widziałeś żonę?
— Widziałem. Miała rozum milczeć i niech to jej ojciec i nadal zaleci.
Prezes patrzał nań, ruszył ramionami i wyszedł.
Nad domem zawisła ponura cisza. Andrzej wyszedł o ósmej, stary zamknął się u siebie. Kazia, załatwiwszy domowe sprawy, poszła na górę i szyła, rozmyślając, że znowu, jak w Górowie, jest istotą zawadzającą i nigdzie, nikomu ani miłą, ani potrzebną.
O jedenastej kazała gasić światło. Andrzeja nie było, słyszała, że wrócił dopiero o trzeciej i gwizdał jakieś kuplety. Wracał z hulanki widocznie.