Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ode mnie, może pani być pewna.
— Popatrzała na niego.
— Pewna nie jestem. Zresztą może! Może pan ma dość tego, w co mnie zaplątał.
— Ja? Panią?
— Ano, sprawa z obrazem, plotki, żem pozowała panu; historje z Kołockim.
— Że panią kocham, wie pani, że mi nie potrzeba patrzeć na panią, by mieć ją zawsze przed oczami, wiem ja, a sprawa z Kołockim — jaka? — że on chce kupić coś, czego nie mam na sprzedaż. Widziała pani obraz?
— Nie, mam dość słuchania o nim.
— Niech pani go zobaczy. Pozować do takiego tematu mogą nawet westalki. Zresztą nikt na świecie, nawet pani, nie może mi zabronić kochać.
Zmarszczyła brwi.
— Mówił mi to pan i otrzymał odpowiedź. Czy mam powtórzyć.
— Nie — pamiętam i dziękuję pani. Miłość z wzajemnością kończy się przesytem, a taka, jak moja dla pani, jest natchnieniem. Owszem, bardzom pani wdzięczny za odprawę. Nigdym tak dobrze nie pracował.
Mówił swobodnie, lekko.
— Nawet gdybym usłyszał od pani dobre słowo, miałbym zawód. Popsułby się ideał, jakby mi kto alpejskie szarotki podał na jarzynę. Wracając do rzeczy, jadę tedy do Hamburga i przywiozę pani sakramentalną własność i urzędową miłość. W salonie ktoś jest, wolę tutaj rozmówić się z prezesem.
— Zaraz go tu przyślę. Żegnam pana.
Skłonił się sztywnie. Spojrzała nań i rzekła:
— Niech pan ten obraz z wystawy usunie. Chcę wierzyć, że pan się na mnie w ten sposób mścić nie chce. Nie o mnie tu chodzi, plotka już pos ła, ale ojciec mój nic nie wie jeszcze.
Skłonił się znowu w milczeniu.