Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto?
— Któżby? Goldmark?
— Jużem go nie zastał.
— Boś po swojemu się zbierał. Naturalnie nic ci nie dali. Ile ty tysięcy tracisz przez swą obrzydliwą litewską powolność! Nigdy niczego się nie dorobisz. Takie szczęście mając, inny miljonyby zebrał, a my co mamy?
— Na jeden obiad mamy, a dwóch nie zjemy — odparł spokojnie. Goldmarka nie było sposobu uratować. Poco się było spieszyć do trupa!
— Logika człowieka bez ambicji. I co ci ludzie widzą w tobie? Ładniebyś wyglądał bez mojej opieki! No, ale masz mnie, nie dam ci zginąć!
Raczyła rozchmurzyć oblicze i poklepała go łaskawie po ramieniu.
— Wiesz, mam niespodziankę dla ciebie. Zgadnij.
— Może obiad, bom głodny.
— Jest i obiad, i jest kamieniczka. Ta, wiesz, com targowała na Żórawiej.
— Kupiłaś? Ano, to dobrze. Ale obiad pilniejszy.
Zbliżył się do światła, chwyciła go za rękę.
— Skąd ty masz krew na mankietach?
Downar cofnął żywo rękę, spojrzał i odparł.
— Albo ja wiem? Trzeba się przebrać. Janie!
Wyszedł do sypialni. Na szarą, zawiędłą twarz Downarowej wystąpił rumieniec, rzuciła się do biurka, otworzyła pugilares z narzędziami.
— Był jeszcze gdzieś przed Goldmarkiem. Dlatego się spóźnił! On mnie okrada, to prawda, co gadają Wolskie, ma kochankę!
Przeciętna żona zrobiłaby scenę z wtórem płaczu, spazmów, ale Downarowej pożycie składało się z bezustannych wymysłów i gderania i Downar do tego tak nawykł, jak do śpiewu kanarka i terkotania zegara, nie czyniło to już na nim żadnego wrażenia. Miała inny sposób, by go wyprowadzić ze spokoju.