Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I gdzie się ten nicpoń Andrzej podział? Jak na złość to urządził! No, może babie gębę zatkam! Widzę, że tego draba łudzą jakimś posagiem! Ładnie się, osioł, ubierze!
A tymczasem Wolska wróciła do domu, narzeczony, zbywszy pańszczyzny, ulotnił się do hotelu, kobiety zaczęły sejmować.
— Jakto? Sam prezes? A Andrzejowie? — pytały córki.
— Ona niby u rodziny! On niby w Grodzisku! — odpowiedziała, brwi wznosząc Jadzia.
— To podejrzane! — zabrzmiał chór.
— Bardzo! — rzekła stara. A szczególnie dlaczego? — Wiecie?
— No, no? Dlaczego? Zauważyła coś mama?
— Z miny starego — nie! To filut! Ale z jego postępowania! On — zanadto hojny!
— Jakto?
— Ano — Kostuni Dąbrowskiej dał raptem dwa dywany, Zosi Zwolińskiej pierścionek, a Jadzia, wiecie, co dostanie?
— Co? Co? — pytały pół ciekawie, pół zawistnie.
— Całe stołowe srebro i kolczyki.
Jadzia była czerwona z radości, tamte czerwone z zazdrości i żalu.
— Srebro i kolczyki! Mój Boże!
— To podejrzane! On się przymila do nas!
— Musi tam coś być — ale co?
— Dowiemy się! — odpowiedział chór.
W trzy dni potem wiedziały i wiedziało pół Warszawy, że Andrzej porzucił żonę i pojechał z panią Celiną zagranicę, w tydzień mówiono, że odesłał już przedtem żonę do rodziny, bo ją zastał u Radlicza na schadzce, gdy mu w pracowni pozowała, w stroju — żadnym...
A tymczasem na Marszałkowskiej prezes był wciąż sam.
Od Kazi otrzymał list, że babka umarła, a macocha ciężko zasłabła, w parę dni potem depeszą zo-