Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, no! Już ja wiem, że jak się słuch o tem rozejdzie, na przyszły kwartał wszystkie sutereny, strychy i oficyny spadną na twą głowę i kieszeń! Zobaczymy prędko dno tych oszczędności!
— Tatuś myśli, że ja nie wiem, kto zajmuje sutereny i strychy! O, doskonale wszystkich znam, lepiej niż rządca, stróż i cyrkuł. Wiem, kto może płacić, a kto nie.
— Skąd ty bierzesz czas na to wszystko!
— Ja? A cóż ja właściwie robię? Nawet już na swój chleb przestałam zarabiać jak w Górowie. Bawię się — jutro wesele, pojutrze opera, w sobotę raut.
— Ładne masz suknie?
— Może tatuś chce obejrzeć? Ale bilety płatne.
— Grubo?
— Słowo tatusia do rządcy, żeby nie sprzedawano maszyny tej szwaczce. Po pierwszym zapłaci.
— Hm! Po pierwszym, jak ty weźmiesz trzysta rubli. Rozumiem! No, pokaż suknie.
Położył rękę na jej włosach i pocałował w czoło.
Wtem Andrzej się odezwał.
— Wiele trzeba tej szwaczce?
— Siedemnaście rubli.
— To ja je płacę!
— Chcesz także stroje obejrzeć? — zaśmiał się prezes.
— No, pewnie. Będziemy przecie razem występowali. Jeśli są brzydkie i niegustowne!
— Toś się zapóźno obejrzał... Trzeba było być przy obstalunku — rzekł ojciec.
— Trudno zrobić coś, o czem się nie wie.
— Trudno też wiedzieć, o czem się nie myśli! — mruknął prezes, idąc za Kazią na schody.
Otworzyła szafę i dobyła stroje. Obejrzeli, i prezes rzekł:
— Za skromne. Widać, że z oszczędności kuchennych.
— Ujdą — zdecydował Andrzej, — ale odtąd masz otwarty kredyt u Hersego. Nie chcę więcej tandety podszewkowej.