Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jeśli ona go kocha i będzie wolała tę kompromitację, jak taki podział uczucia i upokorzenie!
— Ech, zawracanie głowy tą miłością. Ona chce wyjść zamąż i zrobić partję...
— A on chce dostać pięćdziesiąt tysięcy na fabrykę. Dla takiej sumy można choć na czas jaki nie mieć aktorki na utrzymaniu. Nie żenować się wolno tylko żony bez posagu. Tysiące chcą względów i stawiają warunki.
Spojrzał na nią.
— Dowodzenie kobiece kończy się zawsze ukrytem: ja!
— Nie moje. Dziękuję Bogu, że pan dla mnie nie ma względów. Jak się nie kocha, to szczęście; wracając do Markhama, służę pośrednictwem, pojadę do Dąbskich i zbadam kwestję.
Powóz stanął. Prezes spotkał ich w przedpokoju i odetchnął:
— To ci chryja dopiero. Markham siedzi nad listem i pierścionkiem i ma minę samobójcy.
Kazia weszła do salonu. „Samobójca“ zerwał się na jej widok i podał w milczeniu list.
Przeczytała, pokręciła głową i — rzekła:
— Bardzo panu chodzi o pojednanie?
— No, jakże! — wybuchnął. Ślub zamówiony, ogłoszenia rozesłane, goście się zejdą. Pół Warszawy będzie. Trzeba nie mieć sumienia, żeby kogoś na taką śmieszność narazić!
— Aha! — uśmiechnęła się ironicznie. — I piramidy obstalowane! No, wobec tego jadę do Dąbskich.
— Wiesz co, jedź i ty z nią! — rzekł prezes do Markhama, rad się pozbyć „samobójcy“ z domu. — Zaczekasz w karecie. Jeśli jej się misja uda, to cię zawoła, a nie, no to...
Va te pendre ailleurs! — szepnęła mu w ucho złośliwie Kazia. Ucałowała starego i wyszła.
Gdy zostali sami z synem, prezes rzekł:
— Ona te baby przyprowadzi do opamiętania. Co? Może myśmy nie lepiej się urządzili? Cicho, prędko, spokojnie. I szczere złoto dostaliśmy.