Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i doświadczona, jak matka panią ostrzegam. Jeśli nie chcesz zostać wyklętą z towarzystwa i kościoła, zerwij ten stosunek! Przystąp do nas, zapisz się na członka naszej świętej instytucji! Wszak mi tego nie odmówisz?
— Z największą chęcią. Proszę mnie tylko co do obowiązków objaśnić i nauczyć, co mam czynić!
— To dobrze! To dobrze! Dam ci tu zaraz ustawy, a po wtorkowej sesji cię wprowadzę! Zaraz poznasz różnicę czynów i zasady!
Po chwili otrzymała Kazia moc papierów i książek, a twarz Markhamowej promieniała.
Zaprezentowała jej swe pinczery, oprowadziła po mieszkaniu, na pożegnanie ucałowała i dumna, wyznała w duchu:
— Nawróciłam tę duszę i będę nią kierować.
Tymczasem „nawrócona dusza“ rozsypała na schodach papiery. Andrzej je zbierał:
— Co to za śmiecie znowu? — spytał.
— Ustawy jakichś dobroczynnych instytucyj, do których chce mnie wpisać pani Markham.
— Ta niezawodnie uderzy w dewocję! — pomyślał o żonie i nic nie rzekł.
Pozostała im na ten dzień już tylko jedna wizyta, ale tam, u Tuni Dąbskiej, czuła się Kazia jak w domu.
Domem trudno było mieszkanie Tuni nazwać, choćby dlatego, że pan domu był zwykle nieobecny, a pani żyła w nim jakby na popasie.
Małżonkowie nie widywali się ze sobą nigdy prawie. Dąbski wychodził rano do sądu, obiadował pięć razy na tydzień co najmniej poza domem, resztę dnia spędzał w knajpie, pracował pół nocy w swym gabinecie nad sprawami klientów lub pisał do gazet, bo się bawił literaturą.
W czasie zimowego sezonu przyjmowali we wtorki, wtedy każde zosobna bawiło gości, od czasu do czasu składali razem jaką etykietalną wizytę, zresztą bywali i znali pół Warszawy, ale każde zosobna.