Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia wbijała sobie w pamięć ich rysy i myślała ze zgrozą, jak ich pozna i czy pozna na ulicy, tak były banalnie przeciętne!
— Moje córki — Jadwiga i Marja! — przedstawiła matka. Panienki zabrały się do bawienia Kazi i naturalnie zaczęły: Jakże się pani podoba Warszawa?
— O, bardzo! A paniom lato wesoło zeszło?
— Średnio! — odęła usteczka Mania. — Ja się najlepiej bawię w Warszawie. Mamy bardzo miłe muzykalne kółko! Żeby się już sezon rozpoczął! Pani lubi muzykę? Gra pani sama?
— Trochę, zaledwie znośnie! Muzyki kto nie lubi?
— Gdzie pani robiła wyprawę, tutaj, czy zagranicą? — spytała Jadzia smętnie.
— Tutaj. Opiekowała się nią moja koleżanka, Tunia Dąbska.
— Mama się waha jeszcze, gdzie robić. Mój Boże, jaka to praca mozolna — westchnęła. — A najciężej mi się pogodzić z myślą, że już tak prędko pożegnam na zawsze Warszawę.
— Lubi pani wieś zapewne?
— Nigdy na wsi nie byłam, tylko na letniem mieszkaniu. Trzeba będzie przywyknąć! Podobno tam bardzo ludne i wesołe strony. Na zimę przyjadę do Warszawy, a na lato sprowadzę siostry i mamę.
Andrzej, zabawiany przez mamę Wolską, powstał.
Poczęto się żegnać bardzo uprzejmie, ale ledwie się drzwi zamknęły, Mania parsknęła śmiechem:
— A to sobie wynalazł indyczkę!
— A brzydka, a chuda! — dodała Wolska.
— Toć to niema o czem mówić z nią. Siedzi jak zamalowana.
— On znudzony, zły, bez humoru. Zestarzał się, zbrzydł.
— Tak się zmarnować, tak skończyć.
— Moja mamo, a któżby za niego poszedł? Któżby się naraził na śmieszność? Trzeba być wiejską gęsią lub nie mieć już krzty ambicji.