Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Każdy w życiu bywa tym zacnym kłapouchem i każdy miewa swoją Tytanję.
Kazia uśmiechnęła się, milcząc.
— O, pani drwi ze mnie!
— Bynajmniej... Myślałam tylko, jak różne bywają sny nocy letniej.
— A pani jaki był? — spytał.
Obejrzała się na niego, sekundę zatrzymała wzrok na jego zuchwałych oczach i nic nie rzekłszy, patrzała znowu na arenę.
Radlicz raz pierwszy w życiu uczuł, jakby dostał policzek.
Szczęściem prezes nic nie zauważył, bo już rozmawiał z radcą Zawadzkim, wcale się o sztuki na arenie nie troszcząc.
— Pan ma pracownię w tej samej kamienicy, co panna Ocieska? — zagaiła rozmowę Kazia.
— Pani ją zna, bywa tam?
— Poznałam ją u Ramszycowej i byłam w pracowni. Śliczny ma portret na stalugach — pani Rokickiej.
— Bagatela. Cudna kobieta! Tej nawet Ocieska nie potrafi zbrzydzić. Czy portret obstalował Goldmark?
Kazia zmarszczyła brwi.
— Nie znam pani Rokickiej ani jej stosunków — odparła niechętnie.
— Ale ją zna cała Warszawa. Rokicki jest szefem biura u Goldmarka. Pyszną ma synekurę dzięki żonie. To dziwne, że portretuje się u takiej pacykarki jak Ocieska.
— Ciekawam, kto jest kochankiem Ocieskiej. Pan pewnie i to wie?
— Ocieskiej? A jakieżby boskie stworzenie mogło pożądać tego koczkodana? Przecież za to nienawidzi mężczyzn, plwa na nich i pogardza, od czci odsądza!
— Za to? — powtórzyła Kazia. — Aha, to i pana zapewne nigdy nie chciała żadna kobieta!
— Mnie? Dlaczego?