Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zacznę buntować, to jakbym stryczek sobie zaciągała. Nie, nie można! Życie nie składa się ze szczęścia, a raczej szczęście powinno być spokojem sumienia. Podjęłam się takiej doli — basta, nie wolno się z losem certować. Nie zawiniłam mu nic, nie mam o nim co myśleć ani rządzić się, jak on, złemi humorami.
Andrzej był wściekły i podniecał się jeszcze w myśli.
— Taka gęś wiejska, grająca bohaterkę. Łaskę mi zaczyna świadczyć, pozwala mi się bawić, jakbym jej o pozwolenie prosił. Raczy mi oszczędzać przymusu. Stawia się w roli niewinnej ofiary, mało co brakło, powiedziałaby mi, żebym z Celiną jechał do teatru, ona łaskawie pozwala. Tamta mi sceny zazdrości urządza, a ta mnie traktuje jak swoją własność, którą raczy innej wypożyczać. Jak mi te baby czasem obrzydną, to pojęcie przechodzi, ale chyba wolę sceny zazdrości jak cnotę tej westalki! A, to mnie ojciec urządził! Wściec się można!
— Gdzie jaśnie pan każe jechać? — spytał go dorożkarz na końcu Marszałkowskiej.
Opamiętał się. Przypomniał sobie interes w biurze technicznem i kazał się tam wieźć.
W biurze spotkał Dąbskiego, zaczęli gawędzić i wyszli razem.
— Idziesz do domu na obiad?
— Tak! — mruknął niechętnie.
— Przypominam ci nasze wtorki. Ludzie się śmieją, że jeszcze nie oddaliście wizyt. Długi miodowy miesiąc.
— Czy jeszcze się nami zajmują? Myślałem, że już raczyli zapomnieć.
— Ano, jak zaczniecie bywać, staniecie się powszedni. Teraz jeszcze wszyscy ciekawi twojej żony.
Andrzej ramionami ruszył i rozstali się.
Gdy otwierał zatrzask, słyszał w mieszkaniu muzykę. Tak go to zdziwiło, że zatrzymał się chwilę w przedpokoju, potem zajrzał do salonu. Na szelest klamki Kazia zerwała się od fortepianu, zamknęła go i zadzwoniła na lokaja.