Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wego Atlantyku oczu nie odrywał, rachując swe straty półgłosem. Zdało mu się w tej chwili, że dzwonek u drzwi zajęczał. Zaklął przez zęby.
— To pewnie kupiec po fernambuk. Jak na drwiny codzień mi cenę podnosi. A fernambuk z «Margaretą» na dnie morza! Hundselement!
— Czy chodził dziś ojciec do portu? — spytała córka.
— Nie chodziłem! Poco? Żeby posłyszeć złą wiadomość i słuchać ubolewań fałszywych Brucka? Skończone! Niema «Margarety». Na dnie morza ona!...
W głębi rozwarły się drzwi. Wysoki, barczysty mężczyzna stanął na progu i zatrzymał się, słuchając słów ostatnich. Twarz jego ciemna i sucha zaśmiała się swywolnie, aż zaiskrzyły się oczy siwe, aż rozchmurzyło się czoło, do marsa nawykłe, aż błysnęły przepyszne białe zęby. Stał chwilę nieporuszony, trzymając w jednem ręku czapkę, w drugiem pudło niewielkie i rozkoszował się wrażeniem, jakie tutaj sprawi.
— Na dnie morza leżą gapie i hultaje, ale nie my z «Margaretą». Fernambuk w porcie, panie Matschke.
— Lorenz! Pan Lorenz!... — wrzasnęli równocześnie wielkim głosem kupiec i jego jedynaczka.
— Do usług pańskich, ja sam! — rzekł marynarz, stawiając pudło u progu i podchodząc bliżej.
Fotel, odsunięty z impetem, stracił równowagę i ukazał w powietrzu cztery swe podpory. Z ust pana Matschke wypadła fajka i pulchna odaliska rozprysła się na sto kawałków, a sam kupiec podskoczył do