Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i groźny na tle nocnego nieba. Chłopaka dreszcz wstrząsnął. Krążyły o tej strażnicy starej różne baśnie i legendy, które sobie po chatach opowiadano wieczorami półgłosem, tajemniczo. Marcinkowi teraz przyszły wszystkie na pamięć. Żegnał się i rękawem pot zimny z czoła ocierał, ale szedł naprzód. U stóp wzgórza czarny cień rzucały krzaki i w ciszy odbywały się jakieś niby szepty, niby śmiechy. Chłopak zatulał uszy, zamykał oczy i począł się przez gęstwinę przedzierać, krwawiąc o kolce twarz, szarpiąc odzienie. Wejście było strome, parę razy potoczył się w dół, ale to, zamiast go zniechęcić, budziło zawziętość, z bólu zapominał o strachu i darł się wytrwale naprzód. Nareszcie dotarł szczytu. Wzgórze sypane tworzyło tam małą równinę, wokoło wałem otoczoną. Na wale tym drzewa rosły, a w środku znać było jeszcze zawaloną studnię.
Marcinek stanął, otarł krew i pot z twarzy, chwilę nasłuchiwał. Cicho było, tylko drzewa szumiały. Wówczas obejrzał się coraz śmielszy, dojrzał lipę ową po pniu nadzwyczaj grubym i począł rękami, węchem, wzrokiem szukać dziupla. Wspiął się i jak kot, na pień wdrapał, potem namacał otwór, ramię weń wsunął, zwitek drogocenny dobył i zeskoczył.
Chwilę odpoczywał, ciężko i prędko dysząc; potem zdobycz na płótniankę i koszulę na piersi ukrył, pasek mocniej zacisnął i pędem, więcej się tocząc, niż stąpając, na dół się dostał. Wtedy się rozejrzał, ogłuszony spadkiem. Do Palandrów było mil ze trzy. Zaczął biec, bo wiedział, jak krótkie bywają czerwcowe noce. Biegł, jedną ręką skarb swój cisnąc. Oczy