Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

danie dla robotników, a stary Jan nad ogniem rozgrzewał i giął świeżą dębinę. Maryjka na widok szwagra ręce załamała.
— Dopiero teraz wracasz! — krzyknęła. — Kiedyż ty się wyśpisz?
— Albo to dnia mało? — odparł ziewając.
— Jakże ty przy słonku spać zdołasz — dziwiła się ona, która w swem pracowitem życiu ni jednego świtu nie zaspała.
— Na święcie różnie bywa — rzekł niedbale. — Chłop pod miarą śpi i robi, ale u nas czasem bywa i ze cztery niedospanych nocy. Wiadomo, na szerokim świecie. Zdarzało się na morzu z burzą, trzy doby się borykać, a potem, do portu się dobiwszy, nikt o spoczynku nie pomyślał. Szło się hulać na zabój, żeby sobie okrętowe nudy wynagrodzić. Ja ta nie zwykł, jak wół, regularnie pracować i odpoczywać. Na starość wyśpię się dosyta, a jak się ożenię, domu będę pilnował. Niewiele mi zostało swobody już.
— Doprawdy? Żenić się myślisz? — ciekawie badała Maryjka, a bardziej nieśmiała Piotrowa tylko oczy w szwagra wlepiła i czekała odpowiedzi.
— Za miesiąc — odparł Wawer, brodę gładząc.
— Aa... Z kimże?
— Ot, ojca się spytaj — odparł wyzywająco i dumnie.
Włożył ręce w kieszenie i gwiżdżąc przez zęby do komnaty wszedł. Jan Didelis jakby nie słyszał. Dębinę przypiekał, giął, zaciskał, by w pewnej formie zaschła. Na zapytania kobiet chmurne czoło wzniósł i odrzucając zeń siwe kosmyki włosów, odparł krótko: