Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ozwał się znowu. — Ziemia, jak matka, najdorodniejszych w świat wyprawia. Wracają przecie, bo ona głos ma, co na świata krańcach syna odszuka i zwoła. Taki, co nie słyszy, pamięci Bożej niewart.
Zdawało się, że pod koniec nie do Wawra już mówił, ale do siebie, że głośno wyrażał myśli, co mu po głowie się snuły przez długie godziny samotności. Potem poruszył się, z nieba na ziemię wzrok przeniósł i daleko na drogę i Piłkalnis spoglądał.
— Już nie przyjdą — szepnął.
— Chodzie możesz? — spytał go Wawer.
— Pełzam, jak robak. Niedaleka moja droga. Do kościoła i mogił.
— To cię tu zawsze zastać można? Przyjdę na gawędkę.
— Przyjdź, bracie! Opowiesz mi o szczęściu, jak w zimowy wieczór babki dzieciom o zaklętych skarbach bają.
Atletyczny mężczyzna pochylił się do niego i uścisnął serdecznie, do głębi wzruszony i smutny. Potem odszedł, a kaleka od księżyca ku jaśniejącemu na wschodzie niebu twarz obrócił i złamanym, rozbitym głosem zcicha pieśń nabożną zaśpiewał, pieśń tak starą, jak chrzest Żmudzi. Słyszał ją oddalający się przybysz.
Jak sen, piękne i fantastyczne były o tej porze jego ojczyste pola, a on nagle spoważniał i łowiąc uchem dźwięki, doznał znowu widzenia ze swej nędznej przeszłości i widział się dzieckiem wśród obcych, gdy w norze swej na okręcie, by tęsknotę przemóc, sam sobie tę pieśń śpiewał, cichutko, by go nie wyśmiano...