Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wawer uśmiechnął się. I on znał te łąki i takie noclegi na zroszonej trawie i dnie na skwarze. Jego to przeszłość była, jegoby dolą została, żeby precz stąd nie poszedł. Śmiał się teraz z tego, śmiał szyderczo. Śmieszył go ten ciasny horyzont pracy i pojęć, te mrówcze zabiegi, drobiazgowe troski, zacofanie, to całe życie, zamknięte między pólkiem, rzeczką, dworem, kościołem i miasteczkiem o mil parę. Potem go nuda ogarnęła. Nuda za miastem, za towarzystwem, za zabawą. Hulałby teraz w Szczecinie, a wieczorem Gretę całował, na zawiść i zazdrość całej rzeszy młodzieży. Tutaj nie zrozumieją nawet w całej doniosłości, jaki on wielki los wygrał na loterji życia, nie potrafią mu nawet zazdrościć. Co on tu robić będzie przez ten tydzień, który sobie na pobyt zamierzył, jak wytrzyma zaduch w chacie i z kim będzie rozmawiać?...
I czego oni tutaj siedzą, do tej piędzi roli niewdzięcznej przykuci? Zagranicą, daleko, całe obszary miećby mogli i dostatek. Czemu nie idą?
Do chaty wracać nie miał ochoty, noc była tak jasna i ciepła. Ciągnęło go na przechadzkę. Otworzył furtę i wyszedł.
Wzdłuż płotów drożyny biegły od zagrody do zagrody. Szedł i rozpoznawał każdą: bogacza Szlugurisa i krawca Józefa, dalej Szwedasa obejście i gumno Rafała, zwanego Brodaczem. Tak dotarł do gościńca, nikogo nie spotkawszy. Spali kamiennym snem wszyscy i tylko psy stróżowały, ujadały zajadle. U zawrotu na trakt przystanął.
Drogi się tu rozdzielały: do dworu przez most prosto, na Piłkalnis w lewo, w prawo na cmentarz