Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wawer, taki pan! Wawer! Wawer! — rozległy się zmieszane, radosne okrzyki.
Gromadka się zgmatwała, otoczyła wokoło kapitana. Tak go wiedli wśród siebie, ściskając, wołając, pytając.
— Skrzypki sprowadzę do chaty i bal urządzimy! — krzyknął Szluguris, grabiami wywijając młynka.
— Jeść mu trzeba! — troskały się bratowe, rade biec naprzód do chaty i nie chcąc go opuścić.
— Po Marcinka na łąki dworskie skoczę — mówił Piotr.
— Jeść dajcie i Marcinka sprowadzić trzeba — rozstrzygnął stary. — Ale do skrzypiec, to wara! Jeszcze on w kościele nie był, ani na mogiłach nie klęczał. Potem uciecha!
Więc Szluguris, nie wiedząc, jak okazać radość, wysforował się naprzód i swym potężnym głosem zaśpiewał:

Mergate mano, Dziewczyno moja,
Tekek aż maną, Weź mnie za męża,
Sejta ne żusiu, Biedy nie doznasz,
Varga ne busiu! Smutną nie będziesz!

A przechodzili właśnie obok zagrody Bakutisa i w ogródku mignęła hoża twarz dziewoi. Szluguris gwizdnął przeciągle i przesłał jej ręką całusa. Kobiety się oburzyły, stary się zachmurzył, a Wawer ze śmiechem swawolnego chłopca po ramieniu go poklepał.
Dotarli do swojej zagrody, która zawrzała ruchem i weselem, aż się dziwiły stare ściany chaty,