Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

boso. Albo to życie? Ot, na świecie domy, jak szklanki; jak trud — to daje zbytek; jak zarobek — to tysiące! Ot, byle głowa dobra i ręce zdrowe! Tam warto pracować.
— A tu warto umierać — rzekł stary uroczyście. — U nas teraz książki różne piszą, po swojemu, dla chaty. Tam pisze, jakie to wojny i niedole nasi przed wiekami odbyli, a przecież nie odeszli z ziemi, nie wyzbyli się wiary, mowy i obyczaju. Jakoż my teraz możemy to wszystko rzucić? Czy to się godzi?
— Godzi się wszystko, co uczciwe, by sobie los poprawić!
— Toby nas tak ksiądz uczył, a on nie uczy.
— Boć to nie księża rzecz.
— Kiedy nie księża — to i nie Boga. Człowiek każdy — Boży żołnierz. Postawił go gdzie Bóg, to on tam stać powinien.
Młody mimowoli lekceważąco się uśmiechnął. Nic więcej nie rzekł. Zrozumiał, że jego kosmopolitycznych wyobrażeń chłop ciemny nie pojmie i nie oceni.
— A kogóż wziął Andrzej? — spytał po chwili milczenia, zaglądając do kołyski.
— Jodasową Marynkę, sierotę po cieśli Jakubie.
— A Piotr?
— Szlugurisa Onutę.
— A nasza Barbara i Marta gdzie poszły?
— Do Butkisa i do Szwedasa.
— A czemuż to chata pusta?
— Ot, przy sianie wszyscy. Ucieszą się z ciebie, ucieszą. Już nawet się nie spodziewali ciebie kiedykolwiek zobaczyć. Tylko ja czekał!