Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wawer, na uboczu siedząc i cygaro paląc, wzgardliwie się uśmiechał.
— Brednie to i banialuki — zawołał. — Jako żywo, strachów ni duchów nijakich niema. Kto raz umarł, to już leży i o świat nie dba. Sny to bywają, mamidła, gorączka, albo pijaństwo.
— Gadaj zdrów! — oburzył się Bakutis. — A ty sam nie poszedłbyś na Piłkalnis trzeciego dnia nowiu o północy...
— Czemubym nie poszedł?
— Boby ci kark skręciło, jak kiedyś szewcowi Grejcziusowi.
— Albo to prawda?
— Ot, jeszcze co? Albo to takie stare czasy? Stryj mój toć widział na własne oczy.
— Jakże to było?
— Niech-ta stryj sam opowie, kiedy nam wiary nie dajesz.
Skoczył parobczak do izby i wnet starego Bakutisa przywiódł.
— Niech-ta stryj Wawrowi rozpowie, jak to ongi z Grejcziusem na Piłkalnisie złe się obeszło.
— A cóż, kark mu skręciło, że sobie na pięty patrzał po śmierci.
— Żartujecie, gospodarzu — Wawer zaprzeczył, rozciekawiony, traktując włościanina cygarem.
— Jakto, żartuję? Toć świadków wiele jeszcze żyje. Grejczius wędrowny szewc był, trochę pałkę zalewał. Wydało się potem, że kontrabandą się zabawiał, ale tegoby po nim nikt nie odgadł. W Karewiszkach bywało miesiące siedzi, nim całą wieś na